Polska zobowiązała się do tego, że w 2020 roku 15% energii produkowanej w naszym kraju będzie pochodzić z odnawialnych źródeł. To ambitny plan, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że nasza energetyka jest właściwie uzależniona od węgla. Wiele wskazuje na to, że założonego celu nie uda się osiągnąć. Politycy już tłumaczą to pandemią, która stała się uniwersalną wymówką na wszystkie problemy i opóźnienia.
Ministerstwo Klimatu podaje, że łączna moc instalacji z odnawialnych źródeł energii w naszym kraju wynosi nieco ponad 10 GW. Brzmi nieźle, ale w relacji do potrzeb energetycznych Polski jest to wynik co najwyżej słaby. Trudno też w oparciu o te dane zakładać, że faktycznie w 2020 roku osiągniemy 15-procentowy udział OZE w całym miksie energetycznym. Jest niemal pewne, że polski rząd będzie musiał się gęsto tłumaczyć przed Brukselą, która zobligowała wszystkie kraje unijne do ograniczania emisji CO2 i tym samym stopniowego rozwijania swoich instalacji w kierunku odnawialnych źródeł.
Ministerstwo Klimatu nie składa jeszcze broni i podaje, że nadal istnieje szansa, aby osiągnąć cel klimatyczny do koca 2020 roku lub przynajmniej mocno się do niego zbliżyć. Na korzyść naszego kraju działa splot wydarzeń, które obserwowaliśmy w tym roku na rynku energetycznym. Przede wszystkim w Polsce znacząco spadło zapotrzebowanie na prąd, co jest bezpośrednim skutkiem pandemii. Tylko w maju elektrownie węglowe wyprodukowały aż o 23% mniej energii niż w analogicznym okresie roku 2019.
Dobrze spisują się też wciąż nieliczne elektrownie wiatrowe. Za nami bardzo wietrzna zima i wiosna, co spowodowało, że do końca maja tego roku produkcja energii elektrycznej z wiatru wzrosła rok do roku o blisko 11%. Swoje „do pieca” dorzucają też prosumenci, czyli indywidualni producenci energii elektrycznej posiadający domowe instalacje fotowoltaiczne.